6. Mężczyźni mnie fascynują,... czyli o przyjaźni z kobietami

Mężczyźni mnie fascynują (nie wszyscy, oczywiście :)). Dzięki ich słowom i spojrzeniom mogę poczuć się piękna. Bywa, że powodują porywy serca, stany zakochania i niebytu. Ale potrafią także zadawać głęboki ból. Był czas, nie tak znowu odległy, że nienawidziłam ich za to. Zbiorowo. Teraz, kiedy ból minął, zaczynam ich doceniać. Indywidualnie.

Natomiast moja przyjaźń z kobietami jest głębsza. Lubię je. Znam ich słabości i mocne strony. Rozumiem ich motywacje. Cieszę się, że jestem kobietą i doceniam kobiecość w różnych wariantach. Odcienie wzbudzają mój podziw. Wtedy myślę sobie: Aha, to można jeszcze i tak 

Kobiety mnie uleczyły. Opiekowały się mną. Dodawały otuchy. Pozwoliły mi przeżyć najtrudniejsze chwile. Z tego, co kobiece, czerpałam siłę, by przetrwać, kiedy wydawało mi się, że już ani kroku dalej, ani chwili dłużej.

Czasem opowiadały mi swoje historie. Znajdowałam w nich znajome wątki. Wysłuchiwały też mojej. Opowiedziałam ją setki razy. Bardzo w tym czasie wyblakła i …. już mnie nie boli. Zaczynam dostrzegać w niej pozytywne aspekty. Wiem, że wszystkie blizny będą o sobie dawać znać w różnych momentach, utrudniać kontakty z ludźmi, blokować kreatywność, odbierać siłę. Ale znam przecież te czułe miejsca. Wiem, jak zrobić unik albo jak się osłonić.

Czasem dawały mi jakieś rady, choć to nie zawsze było konieczne. Opowiadałam, bo chciałam być wysłuchana. Bo chciałam to z siebie wyrzucić. Sama to usłyszeć. Rady nie są wtedy niezbędne. Czasem wystarczy cierpliwie wysłuchać. I przytulić. Zaakceptować. To dodaje odwagi. Daje siłę do dalszej drogi, dalszej walki (nie lubię życia nazywać walką, ale przecież czasami nią jest). Dawały mi poczucie bezpieczeństwa.

Cenię kobiecą siłę wewnętrzną. W mojej rodzinie kobiety zawsze były silne. Musiały być.

Gdy byłam mała, najważniejszą osobą dla mnie była Babcia Aniela. Kobieta niezwykła, o silnej osobowości. Jej los był tragiczny (choć dość typowy w tamtym pokoleniu). W wieku 36 lat została sama z czwórką dzieci i bez środków do życia. Jej męża zamordowano w Oświęcimiu jako więźnia politycznego. Był rok 1941. Moja mama miała dwa lata. Bracia mieli 9, 11 i 13. Wszyscy myśleli, że Babcia oszaleje (wtedy mówiło się na wsi, że ucieknie do lasu). Ale ona została z dziećmi. Nie miała środków do życia, bo to dziadek pracował na utrzymanie rodziny (był instruktorem mleczarstwa). Ziemia i dom zostały na wschodzie (dziadek pochodził spod Nowogródka). Proponowano jej, żeby oddała dzieci do różnych rodzin. Nie zgodziła się. Długo nie mieli gdzie mieszkać. Tułali się. Trochę pomagała rodzina. Potem przyjechali do Krakowa. Dzieci skończyły studia i założyły rodziny.

Przyjaźniłyśmy się. Powierzałam jej moje dziecięce tajemnice. Chyba nikt nie kochał mnie tak bezwarunkowo jak ona. Kiedy odeszła, potrzebowałam wielu lat, żeby odnaleźć własną drogę.

Miałam też drugą babcię – Marię. Nie pamiętam jej, bo zmarła, gdy byłam mała. Prowadziła gospodarstwo i zlewnię mleka. Jej mąż był żołnierzem. Przez kilkanaście lat był w wojsku – najpierw w służbie zasadniczej, a potem na wojnach. Rzadko dostawał przepustkę na odwiedziny. Mieli sześcioro dzieci. Musiała sama dawać sobie radę.

Mam niezwykłe kuzynki. Emma jest na co dzień troskliwą babcią, a oprócz tego pasjonatką dalekich podróży. Już będąc na emeryturze, przejechała obie Ameryki i część Azji. Justyna jest bardzo dobrą psychoterapeutką, a równocześnie świetną tancerką. Ilona robi piękne zdjęcia. Agata jest malarką. Renata - wybitnym psychiatrą. Mam Mamę, która od lat jest działaczką społeczną i pomaga ludziom. I Córkę, która jest aktorką i założyła własny teatr.


Nie było w mojej rodzinie równie wyrazistych mężczyzn. A ci, którzy byli, nie próbowali nawiązać ze mną dobrych relacji. Dlatego cenię świat kobiet. Jest mi do niego bliżej.

Od kobiet dowiaduję się o sobie najwięcej. Bo są empatyczne i potrafią obserwować, chcą o tym opowiedzieć i wiedzą, jak dobrać odpowiednie słowa. Dzięki nim zrozumiałam siebie. Umiem już dobierać pozytywnych przyjaciół, wyczuwać granice kontaktu. Nauczyłam się negocjować warunki mojego udziału w czymkolwiek, dawać sobie czas i przestrzeń.

Nie znałam jeszcze siebie tak dobrze, gdy na Camino Portugues spotkałam Tünde, węgierską inżynier, moją dobrą wróżkę ("Tünde" po węgiersku znaczy "dobra wróżka"). Początkowo nie mogłam zrozumieć jej angielskiej wymowy ani części słownictwa (wszystkie swoje przyjaciółki nazywała „girl-friend”, a przyjaciół „boy-friend”, wprawiając mnie tym w pewne zakłopotanie). Ale przecież takie drobiazgi są w kontaktach międzyludzkich nieistotne (tylko czasami nadaje się im zbyt duże znaczenie, oceniając ludzi po ich poziomie językowym). Szłyśmy razem zaledwie parę dni, opowiadając sobie historie swojego życia. Choć zdarzenia się różniły, tym, co nas połączyło, był pewien rodzaj wspólnego doświadczenia, bolesnych zmagań z losem i to, że się nie poddałyśmy. Dała mi wiele zrozumienia, ciepła i akceptacji. Poszła szybciej, bo musiała zdążyć na samolot do Budapesztu.

Przez chwilę szłam sama. Potem poznałam Joanę, bardzo młodą i bardzo dojrzałą życiowo właścicielkę hostelu w Porto, która czerpała siłę z kontaktów ze swoimi gośćmi. Miała w życiu wiele trudnych momentów. A tym, co pozwoliło jej przetrwać była umiejętność godzenia się na dary losu. Musiała przerwać Camino z powodu tendinitis – ostrego zapalenia ścięgien. Była niepocieszona, bo wyruszyła na wędrówkę z przyjaciółką z Hawajów i tym samym nie mogły wspólnie jej ukończyć.

W Portugalii spotkałam też Marinę, Szkotkę, która ma paranormalne zdolności i jest reiki master. Rozmawia z drzewami (a raczej wyczuwa ich „emocje”). Współpracuje ze służbami leśnymi, wskazując im drzewa wymagające leczenia. Sama leczy ludzi za pomocą bioenergoterapii i masażu. Leczyła pielgrzymów po drodze. Bez słów podchodziła i kładła dłonie na ich nogach, rękach, głowach - w zależności od tego, na co się uskarżali. A przy tym nikt jej niczego nie tłumaczył (Ona mówi tylko po angielsku, a nie wszyscy na Camino znają ten język). Po prostu wyczuwała czyjś ból, czytała z twarzy, z oczu, z ruchów, z postawy ciała. Szła z córką, Sharną, która widzi aurę wokół ludzi. Szukały mnie codziennie po drodze, a nasze rozmowy były eksplozjami radości.

W Rzymie, w hostelu dla kobiet poznałam Tong, chińską panią domu (mieszka z mężem w 200-metrowym domu w Pekinie) posługującą się płynnym angielskim i podróżującą samodzielnie po całej Europie. Okazała się uroczą osobą, otwartą na odrębność kulturową (choć nieokrzesani Europejczycy pytali ją czasem o różne oczywistości, np. czy umie jeść nożem i widelcem). Wykazywała dużą orientację w zakresie tego, co europejskie. Była jednocześnie zafascynowana azjatyckością. (- Lubisz chińską kuchnię? – zapytała, gdy przyrządzałyśmy kolację. - Nie wiem, czy kiedykolwiek jadłam coś, prawdziwie chińskiego. - Przyjedź do Pekinu. Będę ci gotować chińskie jedzenie.) Istnieje jakaś tajemnicza więź między ludźmi. Odkrywa się ją między słowami. I ma się pewność, że to jest człowiek bliski. Nie jest ważne, co robi, jak wygląda, gdzie mieszka, czy jest mężczyzną czy kobietą. Po prostu jest swój. Na pożegnanie Tong powiedziała coś, co ja także czułam : „Bo widzisz, to niezwykłe. Znamy się zaledwie parę dni, ale rozumiemy się jak starzy przyjaciele” 

Na ulicy w Pizzie kupiłam makramową bransoletkę z południowoamerykańskim kamieniem. I tak poznałam Cristinę. A potem przysiadłam się do niej i wysłuchałam historii jej życia. Jest Wenezuelką. Mieszka w dżungli amazońskiej wraz z Miguelem, który jest antropologiem i gitarzystą (- Jest opiekuńczy, ciepły i zawsze widzi dobre rozwiązanie. A wieczorami gra dla mnie sambę - Powiedz mi, gdzie spotyka się takiego mężczyznę? - W Brazylii, oczywiście :)) Poznali się, gdy, po trudnym rozwodzie, pojechała odwiedzić swoją siostrę. Miguel pracuje latem w dżungli amazońskiej jako wolontariusz (Nikt nie chce zapłacić za jego pracę, choć chętnie jest zatrudniany.) W tym czasie Cristina tworzy swoją biżuterię. Pracuje od rana do wieczora. A potem, na zimę (wtedy w Europie jest lato), wyjeżdżają do Włoch i tam sprzedają jej wyroby. Cristina ujęła mnie swoją osobowością i swoją historią.

We Włoszech (na Via Francigena) w schronisku w Valpromaro spotkałam Renzę, która przeszła Camino z Rzymu do Santiago(ok 2200 km) i z Canterbury do Rzymu (ok 1700 km). Rozmawiałyśmy, posługując się mieszaniną słów angielskich i włoskich, wspomaganych rysunkami i pantomimą. Renza ma 65 lat. Podczas wędrówki pokonuje ok 5,5 km na godzinę (z plecakiem!). Namawiała mnie, żebyśmy razem poszły z Canterbury do Santiago (ok 1800 km). Żartowałam, że musiałaby nieść mnie na plecach. Umówiłyśmy się, że będę poprawiać kondycję, jeśli ona nauczy się angielskiego. Każda z nas ma na to dwa lata, bo wtedy zamierzam mieć już długie wakacje. 

Większą część Via Podiensis (we Francji) przeszłam z Michele. Spotkałyśmy się za mostem Eiffla, z którego rozpościerał się piękny widok. Ja jednak nie rozumiem tego typu atrakcji, bo mam lęk wysokości. Przechodziłam usztywnionym krokiem, ze wzrokiem utkwionym przed sobą. Wiem, że to może wyglądać zabawnie. Śmiech był początkiem naszej znajomości. I to był dobry początek. Wędrowałyśmy razem przez 10 dni, rozdzielając się na jakiś czas, a potem znowu idąc w jednym rytmie.Prowadząc rozmowy o życiu albo w milczeniu. Nocowałyśmy razem lub osobno, gdy miałyśmy potrzebę zmiany towarzystwa. Rzadko trafia się na osobę, z którą wędruje się tak dobrze. Michele wyruszyła na Camino, gdy przeszła na emeryturę (była dyrektorem departamentu opieki socjalnej w Rennes). Postanowiła, że to będzie początek zmian w jej życiu. Urzekła mnie radością, z jaką przyjmowała całą naszą Drogę i szerokim spojrzeniem na wszystko, z czym się spotykałyśmy. Rozstałyśmy się w Conques. Poszła dalej, aż do Santiago de Compostela (ok 1600 km). Dotarła tam pod koniec października, po ponad dwóch miesiącach wędrówki.

Na moich drogach spotykam wiele kobiet. Każda z nich nosi w sobie jakąś niezwykłą historię. Podziwiam ich odwagę. Do podróżowania. I do życia.



                                          Tünde
                                          Portugalia, Caminho Portugues, 2012













Komentarze

  1. ~Andrzej, Legnica7 lutego 2017 06:23

    Jeszcze nie przeczytałem Twoich opowiadań, tylko te powyżej, o przyjaźni z kobietami i do czego są potrzebni mężczyźni i już czuję się urzeczony.
    Wiesz sama, że kto poszedł raz na Camino nie potrzebuje już więcej szukać innych miejsc do spędzenia wakacji, choćby tygodnia ferii. Zawsze się tu wraca. I nieraz spotykałem takich pielgrzymów.
    Ja właściwie dopiero zacząłem, przebyłem 5-dniową drogę z Valenca (Port.) i czekam aż życie pozwoli mi wrócić na Camino.
    Uczę się od lat włoskiego, bez większego rezultatu, bo bez treningu. Ale w Hiszpanii byłem rozumiany i z niczego rozumiałem ten język.
    Najpierw poczytam Twe opowieści zanim zwrócę się do Ciebie z pytaniami, bo może znajdę już w nich odpowiedź.
    Będę potrzebował rady gdzie wybrać się na dwa tygodnie latem i na 4 dni teraz w okresie Wielkanocy aby zacząć ViaFrancigena. Zabiorę moją przyjaciółkę, Czeszkę, ateistkę wprawdzie ale bardzo wrażliwą i głęboko mądrą osobę, która chce spróbować Camino jako pielgrzymowania właśnie.
    Jestem już dość leciwy, nieco ograniczony ruchowo i przejście 100 kilometrów będzie dla mnie wyczynem. Jana też nie zwykła na wędrówki.
    Wpisuję Ci się, bo wiem, że potrzebuje tego każdy piszący, inaczej zachowałby swe myśli tylko dla siebie.
    Piszesz cudownie, przyciągasz spostrzeżeniami i wabisz opowieścią (jaki tam nastąpi ciąg dalszy) I mam nadzieję, że wybaczysz mi że jestem mężczyzną. Na usprawiedliwienie mam to, że w pełni podzielam Twój pogląd że z kobietami o wiele lepiej się przyjaźni.
    Było mi strasznie miło do Ciebie napisać
    Pozdrawiam, Andrzej

    OdpowiedzUsuń
  2. Andrzeju :) czytaj i pytaj. A potem idźcie. Czuję, że Jana też pokocha tę Drogę. Byłam na Via Francigena latem. Szłam w ogromnym upale. Ledwo szłam. Ale zapachy ziemi i roślin były wtedy oszałamiające. Wiosną będzie chłodniej, więc łatwiej iść. I wszystko będzie kwitło - to z pewnością warto zobaczyć. A przy drodze urokliwe miasta i miasteczka: Lucca, San Gimignano, Monteriggioni, Siena. Baaardzo polecam!
    W kwestii dystansu, wiesz dobrze, że na Camino nie chodzi o rekordy. Przejdziesz, ile dasz radę. To Twoja droga. I idziesz po to, żeby się nią nacieszyć. Zresztą, 100 kilometrów to wcale nie mało.
    Sprawiłeś mi swoim komentarzem dużą radość.
    Pozdrawiam. Beata

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty