4. Brzegiem oceanu, czyli jak zaufać obcym

Był chłodny, mglisty poranek, kiedy zaczynałam wędrówkę. Szłam brzegiem oceanu. (Taki miałam pomysł, żeby iść poza wytyczoną trasą, wybrzeżem. Wybrałam ten wariant nieco spontanicznie, bez szczegółowego planu.) Fale szumiały. Wiał wiatr. Byłam sama. Tylko ocean i ja. Mogłabym tak iść do końca świata, gdyby … Otóż, wybrzeże oceanu nie było wysypane ciepłym piaskiem. Były tam drobne kamyki, które przy każdym kroku zapadały się pode mną. Każdy metr drogi wydłużał się niemożliwie. Chyba rzeczywiście dotarłabym do Santiago dopiero wraz z końcem świata.

Zdecydowałam przenieść się na trasę wewnętrzną. Ale w tym momencie byłam o jakieś czterdzieści kilometrów na zachód od niej. Jak tam dotrzeć, trzymając w ręku tylko jakąś pobieżną mapę? Bez oznakowanego szlaku? I w dodatku bez znajomości portugalskiego? A to już przecież nie była Lizbona ani Porto, gdzie wszyscy zapytani odpowiadali płynnie po angielsku.

Nie wiem, jak to się dzieje w takich przypadkach. Tego się nie da rozumowo wytłumaczyć. Ale na zadane pytanie, zawsze pojawia się odpowiedź. Przychodzi jako znak, jako pomocny człowiek, a czasami jako zwierzę, żeby zwrócić na coś naszą uwagę. (Tu śpieszę Was uspokoić – nie zwariowałam ani nie biorę środków pobudzających  ) Szłam, uważnie patrząc na te znaki.

Bywały nieczytelne, a przynajmniej nie od razu czytelne. Bo niektóre znaki rozumie się dopiero po przejściu dalszej drogi.
Kiedyś zapytałam o kierunek marszu babcię i wnuczka, stojących na tarasie domu, tuż przy skrzyżowaniu dróg. Babcia pokazała w prawo. Wnuczek – w lewo. Żywo nad czymś dyskutowali. Wnuczek śmiał się – jak sądziłam – szyderczo. Poszłam w prawo, dziękując babci. Wnuczkowi pogroziłam palcem. Po kilkuset metrach zauważyłam, że do mojej drogi dołączyła ta druga, z lewej. 

Przyglądałam się ludziom pracującym na polach. Pozdrawiałam ich, a oni - mnie. Kobiety, ubrane na czarno, patrzyły na mnie z podziwem i wymieniały między sobą uwagi. Esta menina… (ta dziewczyna) – mówiły starsze. Esta senhora… (ta pani) – komentowały młodsze. Ja też patrzyłam na nie z podziwem. Zarówno one jak i ja zajmowałyśmy się czymś, co tej drugiej stronie wydawało się nadzwyczajne.

Zgubiwszy drogę, pytałam o kierunek pojedynczymi słowami, mimiką, gestem. I uśmiechałam się szeroko. A ludzie odpowiadali tak samo : rysowali w powietrzu, wskazywali wzrokiem albo prowadzili mnie za rękę, gdy nie umieli wytłumaczyć. I też uśmiechali się do mnie.
Pewnego dnia, zmęczona upałem i drogą, postanowiłam podjechać kawałek autobusem. Kierowca, który mnie wiózł, stał się moim przewodnikiem po okolicy. Gdy mijaliśmy coś, co chciał mi pokazać (a jechaliśmy pośród gór i pejzaże były wyjątkowo piękne), zwalniał, szukał mojego spojrzenia i naprowadzał mnie wzrokiem. A kiedy już widział, że się zachwyciłam, z zadowoleniem uśmiechał się i ruszał dalej. Gdy dojechaliśmy na miejsce, raz jeszcze wzrokiem wskazał mi kierunek, dokąd miałam się udać i, pożegnawszy się, odjechał.

Tam, w Portugalii zrozumiałam coś, co przecież czułam od dawna w kontaktach z Głuchymi, ale co dopiero teraz pojawiło się jako spostrzeżenie tak wyraziste i nie do zakwestionowania. Prawie jak iluminacja. Dotarło do mnie, jak wiele można wyrazić bez słów. I jak bardzo trzeba się otworzyć, pozbyć schematów i zahamowań, żeby taki przekaz był czytelny. I żeby taki przekaz odczytać.

Nauczyłam się wyczuwać ludzi intuicyjnie. Rozumieć ich intencje na podstawie najdrobniejszych ruchów twarzy, spojrzenia, układu rąk. Pozwoliłam im się prowadzić. Nauczyłam się im ufać. A oni pojawiali się zawsze, kiedy potrzebna mi była ludzka pomoc. Czasem nagle, prawie znikąd, prawie bezszelestnie. I równie niespodziewanie znikali. W hiszpańskiej Galicii były to z pewnością anioły, bo tam sprawy przybierają tajemniczy bieg. Ale może cała ta Droga wymyka się zmysłom i jest głęboko metafizyczna?


Komentarze

Popularne posty