10. Smaki caminowe, czyli gdzie i co jadam

Jak to obiad wieczorem? Trochę mnie to początkowo dezorientowało. I nie chodzi tu o świadomość, że tak można. (Wiedziałam, jakie są południowe obyczaje.) Raczej o pewne przyzwyczajenia, które są drugą naturą człowieka. Przecież największy głód odczuwa się wczesnym popołudniem. Bo wtedy jest pora obiadu. W Polsce, oczywiście.

Ale na Camino wczesnym popołudniem mało kto jada obiad. Po dotarciu do schroniska, szybkim prysznicu i praniu (to konieczne, żeby mieć ubranie na następny dzień, bo zazwyczaj ma się tylko dwa komplety) wszyscy odpoczywają. Leżą, śpią, rozmawiają, piszą, czytają. Nawet, jeśli w schronisku jest kuchnia, nikt o tej porze z niej nie korzysta. Niektórzy wychodzą na piwo albo wino. Usiłowałam im towarzyszyć. Ale w tym upale, przy tak dużym zmęczeniu i bez jedzenia, najmniejsza dawka alkoholu zbija mnie z nóg. Więc nieustannie byłam na rauszu. To miłe, ale niezbyt praktyczne. Zdecydowałam, że będę dotrzymywać im towarzystwa, pijąc wodę albo sok pomarańczowy.

Kilkanaście lat temu, kiedy jechaliśmy na Camino całą rodziną, zabieraliśmy sporo jedzenia. To było takie ówczesne myślenie: trzeba zabrać jak najwięcej z domu, bo tam będzie drogo. Więc standardowo były zupki chińskie, serki topione, kabanosy i budynie, rodzynki i orzechy. Mój plecak ważył wtedy ponad dwanaście kilogramów. Ledwo szłam. I w dodatku w samolocie płaciliśmy za bagaże, co przy czterech osobach daje niemałą kwotę. Można za nią kupić sporo jedzenia na miejscu. Ale ta refleksja przyszła znacznie później.

Teraz, gdy jeżdżę sama, zabieram jedzenie na pierwszy dzień (żeby coś było, zanim zdążę się rozejrzeć). A potem już jem to, co wszyscy, tam, na miejscu. Bo miejscowe smaki to jedna z największych atrakcji każdej wędrówki.
W dużych miastach zazwyczaj sama gotuję w hostelach albo jem owoce, sery, jogurty, pieczywo. Takie proste jedzenie. W restauracjach miejskich nie jadam, bo są nastawione na turystów (drogo, szybko i byle jak).

Bywa, że znajdę miejsce, gdzie stołują się miejscowi. Wtedy się do nich przysiadam. Jedzenie jest tam smaczniejsze niż dla turystów i znacznie tańsze. Choć wystrój – zazwyczaj skromny.
Tak było, gdy dotarłam do Lukki, rodzinnego miasta Giacomo Pucciniego, ze świetnie zachowaną średniowieczną zabudową. Całe centrum przeznaczone jest dla turystów. Włosi opanowali do perfekcji sztukę sprzedawania przyjemności (po prostu są mistrzami w jej przeżywaniu, więc zrobienie z tego interesu jest dla nich łatwe). Wszystko, co proponują na tych średniowiecznych uliczkach, urzeka i … ma swoją cenę. Ale już poza murami, którymi otoczone jest stare miasto, można znaleźć lokalne bary. Tak trafiłam do pizzerii. Ruch był duży. Przy piecach, w piekielnym upale, uwijało się chyba z sześć osób. Na zewnątrz, pod tekstylnym zadaszeniem, przy długich stołach siedziały całe rodziny z małymi dziećmi. Było gwarno, swojsko, radośnie. Zjadłam Margheritę. Miała osmalone brzegi i kawałki świeżych pomidorów (o ciągnącym się serze wspominam tylko na marginesie, bo ser w tym wszystkim lubię najmniej).

Jadam w barach na trasie. We wsiach i małych miasteczkach. Jedzenie bywa tam pyszne, świeże, przygotowane z lokalnych produktów. Zazwyczaj trafiają się jakieś regionalne przysmaki, jak churros (hiszpańskie smażone ciasteczka), tarta de Santiago (migdałowa tarta, tradycyjna w Galicii), tortilla española (omlet z ziemniakami i cebulą), pulpo a la gallega (ośmiornica po galicyjsku), arroz de Sarrabulho (ryż ze swego rodzaju gulaszem, regionalne danie w północnej Portugalii), vinho verde (młode, portugalskie wino o niepowtarzalnym smaku), croque monsieur (francuski tost z serem, szynką i sosem beszamelowym – bomba kaloryczna), cidre (napój alkoholowy z soku jabłkowego – piłam go we Francji, ale od kilku lat jest popularny także w Polsce), gnocchi con pomodori (włoskie, ziemniaczane kluseczki z sosem pomidorowym), ravioli con ricotta e spinaci (włoskie pierożki z serem i szpinakiem), aligot albo pimientos de Padron (o których będzie mowa za chwilę).

Bary są często prowadzone rodzinnie, bywa że przez starszych ludzi. Zawsze mnie to wzrusza, gdy jestem obsługiwana przez takich dość sędziwych staruszków. Wystrój barów też bywa sędziwy, mocno przebrzmiały, bez ambicji do nadążania za nowoczesnością. Wchodząc tam, czuję się, jakbym odwiedzała świat alternatywny wobec tego, z którego przybyłam. Zamawiam i czekam. To trwa zazwyczaj dłuższą chwilę.

Nauczyłam się czekać. Obserwuję ludzi, wnętrza, krajobrazy, własne myśli. Czekam. Na posiłek, na samolot, na tramwaj, u lekarza, w urzędzie. Na diagnozę, na spotkanie, na czyjąś decyzję, która może zaważyć na moim losie. Życie składa się z wielu momentów oczekiwania. Mogę przeganiać je z niecierpliwością. Albo się w nich zanurzyć. Zatrzymać się. Takie chwile też są dane po coś. Gdy jeżdżę po Polsce zazwyczaj mam ze sobą książkę. Na Camino nie mam, bo liczy się każdy gram bagażu. Mam zeszyt. Czasem coś w nim zapisuję. Ale czasem tylko siedzę. I jestem. W tym momencie. W tej sytuacji. Nigdzie przedtem ani potem. To moje caminowe odkrycie: być tu i teraz. Nawet, jeśli ta chwila wydaje się być zupełnie nieatrakcyjna.

Klientela prowincjonalnych barów też bywa prowincjonalna, swojska, nieco zbyt głośna (może to taki południowy temperament?), acz nienachalna wobec przybysza (albo raczej przybyszki). Nikt mnie z reguły nie zaczepia. Ale, wchodząc, staram się zjednać sobie sympatię gospodyni lub gospodarza. Uśmiecham się, coś zagaduję, w jakimkolwiek języku (to najmniej ważne w jakim, byle zagadać). I potem już – w razie czego - mam wsparcie.

Pamiętam taki bar w Padron, w Hiszpanii. Na ścianach o ciemnozielonej kolorystyce dumnie prezentowały się jelenie rogi. A we wnętrzu, obok akwarium, wisiała klatka z kanarkami. Panował półmrok. Weszłam i czas się zatrzymał.
- Buenas tardes. No hablo español, lo siento. (Nie mówię po hiszpańsku, tak mi przykro) - powiedziałam do starszej pani stojącej za barem, uśmiechając się przepraszająco.
- No te preocupes, yo no hablo inglés. (Nie przejmuj się, ja nie mówię po angielsku).
Zamówiłam menu del dia (danie dania). To był czas Festa do Pemento de Padrón (Festiwalu Papryki, który odbywa się w Galicii na początku sierpnia). W menu del dia były pimientos de Padron, czyli małe, zielone papryczki smażone w oliwie i grubo zmielonej soli. Niektóre paliły mocno (na tym polega urok tej potrawy, że tylko część papryczek jest bardzo ostra, ale nie da się ich odróżnić). Kanarki prowadziły ożywioną rozmowę. Podobnie jak miejscowi mężczyźni w barze. Starsza pani towarzyszyła mi spojrzeniem, przyjaźnie uśmiechając się zza baru.

Takie spotkania pamięta się długo, choć wydają się całkiem zwyczajne. Może to magia pobytu za granicą? A może prostota i szczerość kontaktu sprawiają, że jednak jest w nich coś zapadającego głęboko?

Czasem przyrządzam kolację w schroniskowej kuchni. Panuje tam radosna atmosfera. Barwny tłum pielgrzymów. Mieszanina języków i zapachów. Makarony, melony, pomidory, cebula, oliwki, sery, oliwa, chleb, arbuzy, sałaty, jajka, brzoskwinie, czasem jakieś mięso. Potrawy zazwyczaj proste. Ale wspólne biesiadowanie ma niezapomniany urok.

Mistrzami celebrowanych kolacji byli Francuzi. Ale też organizacja Via Podiensis sprzyja zasiadaniu do wspólnego stołu. (Via Podiensis to droga z Le Puy en Velay – 130 km na południe od Lionu – do Saint-Jean-Pied-de-Port, czyli do granicy francusko-hiszpańskiej, gdzie zaczyna się Camino de Santiago; trasa o długości ok 650 km). Otóż, na trasie francuskiej wieczorny (i poranny) posiłek dla pielgrzymów jest zazwyczaj przygotowywany przez gospodarzy schroniska. Rozlega się gong, wszyscy się schodzą i zasiadają do długiego stołu. Wędrują półmiski z warzywami, pieczeniami, deski z serami, butelki z winem. W ilościach rozsądnych i całkowicie satysfakcjonujących. A ponad tym wszystkim jest radość. Bardzo ulotna. Wytwór tej właśnie chwili. Tego spotkania.

Był wieczór. Siedziałam przy stole w towarzystwie Michele w prywatnym schronisku w Aumont – Aubrac. Wokół nas wiele rodzin z małymi dziećmi, które spędzały tam weekend. Gospodarze przygotowali pyszne dania. Wśród nich regionalną specjalność: aligot, czyli puree ziemniaczane ze specjalnym gatunkiem sera, czosnkiem i śmietaną. Trzeba je wyrobić do konsystencji budyniu. Jest bardzo ciągniste. Gospodarz zaprezentował nam potrawę z prawdziwym wyczuciem chwili i dużym poczuciem humoru. To był swoisty show! Najpierw opowieść (Michele była moją tłumaczką) o tym, jak powstała receptura aligot. (Podobno wymyślili je zakonnicy, żeby nakarmić pielgrzymów.), o składzie potrawy i sposobach jej przyrządzania. A potem pokaz – niezwykle spektakularny! Puree można rozciągać do długości kilkudziesięciu centymetrów. Serwując porcje, gospodarz obcinał je nożycami. Smak był niecodzienny.

Uwielbiałam te francuskie biesiady. Nawet, jeśli nie rozumiałam zbyt wiele z prowadzonych rozmów (pozwalałam Michele odpocząć i nacieszyć się kontaktem w jej własnym języku). Właściwie, temat był zazwyczaj nietrudny do rozszyfrowania. Rozmawiali o zbyt ciężkim plecaku, niezbyt wygodnych butach, bolących nogach, jutrzejszym odcinku trasy, rezerwacji noclegu. Śmiali się, poklepywali, patrzyli z sympatią, potakiwali ze zrozumieniem, doradzali. Była w tym wszystkim jakaś ogromna siła wspólnoty, jedności, współodczuwania. Czasem ktoś mnie przepraszał, że nie rozmawiają po angielsku, ale nie potrafią z taką swobodą na wszystkie tematy. – Nie martw się o mnie. – odpowiadałam – Jestem szczęśliwa. Czuję waszą radość. Nasiąkam nią. To mi wystarcza.




Komentarze

Popularne posty